Włochy

7 grudnia 2013

Ave Roma! Czyli Rzym w listopadzie.

Tagi: , , , , , , , , , ,

Nigdy nie byłam fanką czytania książek, które czytają wszyscy, oglądania filmów, które oglądają wszyscy, słuchania muzyki, której słuchają wszyscy, ani jeżdżenia do miejsc, gdzie jeżdżą wszyscy. Ale Rzym to co innego. Rzymem jestem zachwycona. Jak wszyscy.

Skąd w ogóle wziął się pomysł na Rzym? Ano z kilku przesłanek: po pierwsze, Maryan właśnie wszedł w ponoć tą lepszą połowę życia, jak twierdzą ci, którzy też są po tej stronie, czyli skończył lat czterdzieści. Po drugie, żadnych urodzin nie powinno się spędzać w domu, bo jednak to miło celebrować dzień, w który zaszczyciliśmy świat swoją obecnością. Po trzecie – do Rzymu loty były tanie. Mieliśmy tylko 5 dni, na kamperowanie za mało w tak durnym miesiącu jak listopad. Ja mam jak człowiek urodziny w lipcu i 5 dni to idealny czas, żeby pokamperować np. na Jurę, Hel, czy inne Mazury. A tak to co zrobić, zimno, listopad, zostaje Rzym…

Który powitał nas słońcem, ugościł deszczem i pożegnał słońcem. I mimo wszystko zachwycił.

Wylądowaliśmy na lotnisku Fiumicino, nad morzem, oddalonego jakieś 20 km od samego Rzymu. I zaczęły się przygody.

Jeszcze będąc w domu zarezerwowaliśmy sobie auto w jednej z licznych i najtańszej wypożyczalni o nazwie Firefly. Dlatego z pewnym lekceważeniem podeszliśmy do komunikatu pilota przy lądowaniu, że do centrum Rzymu można się dostać autobusem takim a takim, za tyle i tyle, u stewardess można kupić bilety. Radośnie i beztrosko udaliśmy się za znakami „car rental”, żeby dowiedzieć się od pani z wypożyczalni dla bogaczy (hertz), że takie szajsy jak firefly nie mają stałej siedziby na lotnisku, trzeba dzwonić po shuttle bus. Ok, zadzwoniłam, poszliśmy w miejsce, które wskazał nam pan przez telefon i przyjechał bus. Zawiózł nas do oddalonej o 10 min siedziby firmy. Nie przeszkadzało nam to, bo mieliśmy zaoszczędzić tym sposobem 60 EUR.  Na miejscu okazało się, że tak, wypożyczenie auta kosztuje te 90 EUR, ale kaucja blokowana na karcie to 1000 EUR. Nie mieliśmy 1000 EUR na karcie. Na tekst, że przy rezerwacji w internecie nie było o tym mowy, gość spokojnym tonem, widać przywykły, odpowiedział, że owszem, jest o tym mowa, w terms and conditions. A jeśli nie mamy takiej kasy? To trzeba dokupić ubezpieczenie. Ile wszystko razem? 200 EUR. Za 5 dni. Powiedzieliśmy dziękuję (w Marcina angielskim dziękuję to „it’s fuckin’ bullshit man”) i kazaliśmy się odwieźć na lotnisko.

Okazało się, że taka jest normalna stawka za auto w Rzymie, więc postanowiliśmy poruszać się komunikacją miejską, tym bardziej, że z kartą RomaPass, którą kupiliśmy, mielismy bezpłatne przejazdy przez 3 dni. Marcin afirmował, że zaoszczędziliśmy prawie 100 EUR, ale nic z tego nie wpłacił na konto.

Nie wiedzieliśmy skąd odjeżdża zignorowany przez nas wcześniej shuttle bus, a jak się nie wie, gdzie iść, trzeba iść przed siebie. Doszliśmy na dworzec, pani w punkcie informacyjnym powiedziała jak jechać, pojechaliśmy więc, trochę inaczej jednak, nie wiem, jak to się stało. Po drodze zaczęła się z nami kontaktować dziewczyna z mieszkania, które zarezerwowaliśmy, na szczęście mówiąca po angielsku. Poinstruowała nas jak jechać i i nawet przyjechała po nas na stację metra.
Mieszkanie było na wygwizdajewie, co miało sens, gdy je rezerwowaliśmy z przekonaniem, że będziemy mieli auto i potrzebowaliśmy parkingu. Traciło sens teraz – mogliśmy zarezerwować klimatyczne miejsce w centrum, gdzie nie było parkingów, skoro i tak będziemy chodzić pieszo. Co gorsze, okazało się, że nie ma wifi. Nie wiem, o co chodzi z tym internetem, ale czuję się o wiele bezpieczniej w miejscach, gdzie on jest, choćbym go w ogóle nie potrzebowała. Ma być i kropka. A tu nie ma. Dziewczyna jednak stanęła na głowie, żeby nam ten internet załatwić, co oznaczało zakup włoskiej karty do telefonu. Tym sposobem internet mieliśmy non stop.

Zaraz pod naszym mieszkankiem był przystanek. Na przystanku ZAWSZE stał autobus, który dowoził nas pod mury Watykanu. Myślę, że to jakiś rodzaj cudu.

Spod murów Watykanu wszędzie na mój gust jest blisko. W ogóle to jakiś mit, że w Rzymie trudno się porusza. Centrum jest bardzo skoncentrowane, od zabytku do zabytku spokojnie można przemieszczać się pieszo, oczywiście etapami. Lub z pomocą dwóch linii metra, które naprawdę jest tanie (1,50EUR za 90 min). W zależności od pogody (u nas lało, lało, lało) i typu zwiedzania (muzea nie dla nas, ruiny, budynki, place jak najbardziej) w jeden dzień można zobaczyć sporo. Tylko trzeba to mądrze zgrać, czyli wcześniej posprawdzać godziny otwarcia i nie jechać do Koloseum o 16, podczas gdy zamykali je o 16:30. Choć akurat wtedy chwilowo się przejaśniało i uchwyciliśmy wyjątkowo piękne kolory. Których piękno dostrzegałam pomimo kompletnie przemokniętych butów.

Zobaczyliśmy większość topowych zabytków. Jednak to mało, wszystko mało. Mieliśmy mocno średnią pogodę, deszcz bez przerwy, nad czym ubolewam, bo pewnie wszystkie te cudne rzymskie uliczki i place, zwłaszcza magiczna dzielnica Trastevere, wyglądają przecudnie w promieniach słońca. Takiego zachodzącego, tak to widzę. Tymczasem zachwycać nam się zostało potęgą historii, którą tam widać na każdym kroku i to tej historii najbardziej przeze mnie ukochanej, czyli starożytności. I mimo deszczu, ciągle robiłam „łaaał…”.

Rzym jako taki

Chodząc po Koloseum, Forum Romanum, rezydencjach Flawiuszy – uświadomiliśmy sobie, że kiedy oni tu chodzili w tym białych szatach i sandałach, wznosili przepiękne budowle, tworzyli sztukę, literaturę, naukę, kiedy powstawało chrześcijaństwo, na terenach Polski chowali się w jaskiniach. Jesteśmy jakieś dziesięć wieków za Rzymianami. To smutne.

Codzienne życie Rzymian (ach, jak to brzmi!)

Nie wiem, gdzie jest kryzys, ale na pewno nie w Rzymie. Tu knajpy są zapełnione ludźmi i ulice są wypełnione ludźmi, nawet w listopadzie. Generalnie lubię klimat dużych, wielokulturowych miast tętniących życiem i ludźmi różnych ras. Lubię gapić się na przechodniów, podsłuchiwać rozmowy, obserwować toczące się życie, siedzieć na schodach, placach, krawężnikach. Lubię jeździć metrem. A już najbardziej lubię, jak to wszystko dzieje się w tak pięknym otoczeniu jak rzymskie barokowe kamienice, w sąsiedztwie starych jak świat architektonicznych potęg. Mimo deszczu, wszędzie byli ludzie, działały targowiska, nawet uliczni artyści. Po ulicach krążyli Hindusi sprzedający parasole i peleryny, ot i całe dostosowanie do niesprzyjającej aury.
Jednak co ważne w tym kontekście – mówiąc o architekturze, rozplanowaniu przestrzennym, zgraniu – tu wszystko jest po prostu ładne. Myślę, że jak się mieszka w tak pięknym mieście i na co dzień obcuje ze sztuką poniekąd, to się człowiekowi bardziej chce starać. Bardziej chce się ładnie ubrać, uczesać, umalować, ozdobić ganek, balkon, mieszkanie. Bardziej chce się pełniej żyć. Tak jak ci w białych szatach i sandałach.

Jedzenie

Mhmmm…. Po ośmiu godzinach łażenia po Rzymie weszliśmy do byle supermarketu, żeby zrobić zakupy. Byliśmy skrajnie zmęczeni. Ale jak zobaczyłam te świeże makarony, sosy, sosiki, pomidorowe i oliwkowe przetwory, sery, ooo, ile serów!, makarony znowu, owoce morza za grosza, ryby, mięcho takie, że by się na surowo wsunęło, wino za 2,5 EUR, ciasteczka włoskie, przegryzki, kiełbaski… poczułam się jak w niebie. Pierwsza moja myśl: kupię sobie taki sklep. Towarzysz podróży szanowny solenizant jednak nie był tak zachwycony, pognał do półki z winem i do kasy i wyglądał jakby miał umrzeć. Tak, tu się różnimy. Mnie jedzenie zwyczajnie uszczęśliwia. A szczególnie włoskie. Potrafią sobie Włosi dogodzić, och potrafią.

Największym przysmakiem, idealnym przecinkiem podczas zwiedzania, był kawał przepysznej pizzy na cieniutkim cieście z małym piwem Perroni. Wybierałam tylko takie rodzaje, jakich do tej pory nie próbowałam i prawdziwym majstersztykiem jest pizza z cukinią bez sosu pomidorowego (biała pizza). Cudo. Kawał pizzy + piwko = 5 EUR/os.

Plac Świętego Piotra

Bardzo duże wrażenie zrobiło na mnie zjawisko o nazwie Anioł Pański w niedzielę. Średnio mi po drodze z katolicyzmem, obrządkami i tym całym wyolbrzymieniem religii. Zastanawia mnie, że tyle wiary przychodzi na ten plac, żeby przez 20 minut posłuchać człowieka, któremu nadano tytuł, szatę, a tym samym znaczenie. Pomimo faktu, że spory procent z nich w ogóle nie wie, co on gada, bo to przecież po włosku. Ale przychodzą, tak jak my przyszliśmy. Widzieliśmy tam Arabów, muzułmanów, ludzi różnych religii. I jeśli tak to miałoby wyglądać, że religia raczej łączy, niż dzieli, to ok. Ale jest zupełnie odwrotnie.

Jednak polubiłam tego Człowieka w szacie, który do mnie machał:) A już najbardziej mistyczne były białe gołębie. Sztuk kilka, 4-6, nie więcej.  Za pierwszym razem byliśmy na Placu Św. Piotra w dzień przylotu, po zmroku, więc było je widać wyraźnie. Potem szukałam ich specjalnie i zawsze były.

Pozostając w świętych klimatach, byliśmy również w bazylice Św. Piotra. Z uwagi na fakt, że w dzień była przeogromna kolejka, a tracenie godziny na staniu w kolejce choćby nawet do nieba będąc w Rzymie to na pewno grzech i niebo by i tak ostatecznie przepadło, wróciliśmy tu już po zmroku.  Instynktowny i genialny ruch, bo wieczorem do bazyliki nie ma żadnej kolejki (można wejść do środka do 18:00 albo 19:00, nie pamiętam dokładnie), a atmosfera sprzyja refleksji, nie tylko religijnej. No i cóż, jest tam pięknie, niezły był ten Michał Anioł. Na kopułę wieczorem wejść nie można, ale panoramę Rzymu widzieliśmy już z Zamku Św. Anioła, który też warto zwiedzić, więc nie byliśmy rozczarowani.

Trastevere, czyli Zatybrze

Do Trastevere, czyli na Zatybrze, wybraliśmy się w urodziny Marcina. Dla odmiany padał deszcz.
Zatybrze uznawane jest za najstarszą część Rzymu. W starożytności mieszkała tu miejska biedota, a od XVI wieku Trastevere było żydowskim gettem. Opisywane jest jako miejsce o niepowtarzalnym i niekomercyjnym klimacie, i faktycznie takim jest.

Cudowne, wąskie uliczki, bruk, podniszczone, kolorowe kamieniczki i knajpki. Można by się włóczyć w kółko. Usiedliśmy przy stoliczku pod parasolem w knajpce przy kościele i zamówiliśmy mojito. Obok nas siedziały dwie Niemki popijające szampana (było południe).  Dostaliśmy po dużej szklanicy z całkiem mocnym drinkiem, do którego przyniesiono nam przekąski w postaci bruschetty.  Taka sytuacja: siedzieliśmy pod przytulną knajpką w najstarszej dzielnicy Rzymu, pod liczącym kilkaset lat kościołem z przepięknymi freskami, sączyliśmy mojito, zagryzaliśmy bruschettą.To był idealny moment na pokaz filmowej laurki, jaką wystawili Marcinowi bliscy mu ludzie, którą można podziwiać na początku wpisu. Cudne urodziny.

Na dobrą sprawę, nie było w Rzymie rzeczy, która mi się nie podobała albo którą wykreśliłabym z listy zwiedzania. Może kilka miejsc, opisanych w przewodnikach jako wspaniałe określiłabym mniej emocjonalnym przymiotnikiem, na przykład plac Campo de’Fiori, ale może to przez deszcz nie odurzyła nas uroda tego miejsca. Za to bardzo podobał mi się targ, który się tu odbywał, szczególnie stoisko z serami i kiełbasą i kapeluszami (do dziś żałuję, że nie kupiłam sobie żadnego). Dużo bardziej niż plac Campo de’Fiori podobał nam się Piazza Navona i Piazza di Popolo.

Nie oszołomiła mnie  fontanna di Trevi, która wyłoniła się nagle zza winkla i wyglądała, jakby była na siłę wciśnięta w przyciasny dla niej placyk.

Za to bardzo, ale to bardzo podobało nam się całe Forum Romanum. Warto wspiąć się nieco wyżej, na wzgórze Palatyn. To tu swoje rezydencje mieli cesarzowie i ich rodziny i dzięki zachowanym ruinom można sobie całkiem dokładnie wyobrazić, jak to wszystko wyglądało. I z licznych miejsc widokowych poczuć się  jak Juliusz Cezar, czy inny Marek Aureliusz obserwujący swój Rzym z góry.

Byliśmy również na Schodach Hiszpańskich. Usiedliśmy sobie wygodnie z pysznym espresso, Marcin przystąpił do konsumpcji ciasteczka, a ja tradycyjnie czytałam, co tam ciekawego napisali w przewodniku. Marcin przełykał ostatni kęs swojego ciacha, kiedy przeczytałam, że panuje przesąd, że jedzenie na Schodach Hiszpański przynosi pecha. Przyjęliśmy komunikat na klatę i poszliśmy dalej.

Włócząc się w strugach deszczu to tu, to tam, udało nam się dojść aż do Term Karakali. Ogromna to musiała być budowla, w dodatku piękna, jak wnosić można po pozostałościach fantazyjnych mozaik na podłogach poszczególnych pomieszczeń, ówczesnych basenów. Do dziś dzięki doskonałej akustyce odbywają się tam koncerty muzyki poważnej. Bardzo mi się podoba wykorzystywanie takich miejsc do całkiem współczesnych celów, tworzy się swego rodzaju most między tym, co było 2000 lat temu i tym, co mamy dziś.

Tak sobie siedzę i myślę,  że chyba najcenniejsze, a na pewno najbardziej zapadające w pamięć są te podróże, po których coś się w człowieku zmienia. I nie mam tu na myśli wielkich duchowych przemian typu nawrócenie. Mam na myśli malutkie rzeczy, na przykład niedzielna herbata po turecku, którą pijemy od powrotu z Turcji.
Po wizycie w Rzymie, pierwszej i nieostatniej mam nadzieję, biorąc za wzór piękne rzymskie kobiety robię mocniejszy makijaż i zamierzam kupić kapelusz. A w przyszłości wybudować posiadłość na wzgórzu, niczym Neron.
Ave Roma!

5 thoughts on “Ave Roma! Czyli Rzym w listopadzie.

  1. Faktycznie zacne to musiały być urodziny :). Z naszej strony wszystkiego naj, naj! A by połechtać odrobinę ego autorki to musimy szczerze przyznać, iż była to naprawdę ciekawie napisana relacja 🙂 Pozdrawiamy z Włoch!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Turcja kulinarnie
Całkiem inny Nowy Rok